Spojrzenie na różniste rozmaitości, trzymając się zasady aurea mediocritas

sobota, 13 października 2012

Alicja w łańcuchach

Kto pamięta lata 90' ten wie, że to był świetny czas dla muzyki. Glam Rock, tak popularny w latach 80 zaczynał się powoli wypalać, szukano czegoś zupełnie nowego i świeżego. Czujne oczy producentów muzycznych zwróciły się w stronę Seattle, gdzie już dużo wcześniej zasiało się (ot tak, spontanicznie) ziarno mroku, depresji, smutku, niemasterowanych demówek, wrzasków, brudnych gitar. I wielkich talentów. Nowe zespoły rosły jak grzyby po deszczu, każdy miał nieskończenie wiele nowych pomysłów, czerpał z różnych źródeł i nie bał się eksperymentować-zarówno w kwestii muzyki jak i tekstów. Za dużo "bandów" by wymienić wszystkie-ale warto tu wspomnieć o "wielkiej czwórce": Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains.

Dlaczego zatytułowałem ten post w ten sposób? Bo właśnie dokonania Layne'a Staley'a, Jerry'ego Cantrell'a, Mike'a Inez'a i Sean'a Kinney'a podchodzą mi najbardziej. Jeśli miałbym zrobić własny ranking, to Alice in Chains byliby na pierwszym miejscu. Drugie miejsce (ale tuż tuż za pierwszym) zajmuje Pearl Jam-który prezentował zupełnie inne podejście jeśli chodzi o muzykę, jednak również jest bliski mojemu serduchu. Na trzecim-Nirvana, ale tylko dlatego, że Soundgarden po prostu nie słuchałem-muszę nadrobić zaległości. Coś kontrowersyjnego-Nirvany mam już po prostu dość, kawałki mi się osłuchały, są tak proste, że aż momentami prostackie, teksty w większości nie mają po prostu sensu, z gry Kurta można wywnioskować, że trzyma w rękach gitarę od tygodnia i nie umie jej nastroić. Może zależało im na takim prymitywizmie i brudzie-ale nie kupuję tego. No i nieszczęsne odstrzelenie sobie łba przez frontmana-najlepsza rzecz, która dała im status legendy chyba do końca świata. To czy on się sam zabił czy mu ktoś w tym pomógł-to już kwestia na inne rozważania...

Oczywiście-to tylko moje zdanie.
 
Co mnie urzekło w muzyce Alice? Charakterystyczny wokal Layne'a, fajny patent z "podwójnym śpiewem" no i świetne dobranie wyjców-głosy Layne'a i Jerry'ego idealnie się ze sobą zgrywając, tworzą mroczny i ciężki chórek. Do tego toporne, choć bardzo melodyjne riffy, świetna praca na basie Mike'a, gary też niczego sobie. No i ogromne zapożyczenia z muzyki metalowej, co sprawia, że ta grupa, z "wielkiej czwórki" grała najciężej. A ich teksty... są dosłownie straszne. Nie tak jak Pearl Jam, które zmagały się z różnymi problemami społecznymi i rodzinnymi (np. "Alive" opisujący sytuację z życia Eddie'go, kiedy to dowiedział się, że jego ojciec-to ojczym, a prawdziwy już nie żyje), albo te Nirvany... które były bez sensu. Pearl Jam pisali o śmierci, samotności, niespełnionych miłościach, no i... uzależnieniu. Tragicznym i strasznym. Z którym Layne walczył, i przegrał. Ale nie dało im to tego, co rozpryskany na ścianie mózg Kurta. Wokalista Alicji umarł sam, zapomniany, ze strzykawką z heroiną wbitą w ostatnią żyłę którą znalazł na wymęczonym ciele. Dopiero niedawno, Alicja ogłosiła reaktywację, z DuVall'em na wokalu-i dają dalej czadu pokazując, że grunge wcale nie umarł-ale ma się świetnie.

Mam wszystkie ich longplay'e, do tego jedną EP'kę, i już niedługo dorwę koncert z serii mtv unplugged (tak tak, kiedyś na MTV leciała muzyka drogie dzieci). Ich pierwszy krążek to "Facelift"-płyta mimo, iż grunge'owa, to jednak zapożycza bardzo wiele z estetyki metalowej. Czuć na niej potęgę i moc twórczą, do tego świetny wokal, i fajne teksty. Praca sekcji rytmicznej jest naprawdę porządna, a Jerry zaskakuje nas co piosenka nowym i pomysłowym riffem. Jeśli pierwszy utwór raczej zwiastuje mocne metalowe granie (uwielbiam ten riff! solówka mimo, że prosta, zapada w pamięć), to już następny wpasowuje się w wikipediowe standardy jeśli chodzi o mroczny gatunek muzyczny z Seattle. "Man in the Box" po prostu niszczy. Jedyny problem tej płyty jeśli chodzi o mnie, to to że jest bardzo jednolita, i ciężko wybrać jakiegoś faworyta. Wszystkie kawałki brzmią podobnie, i choć są bardzo dobre-czasem zlewają się w jedną całość. Nie dotyczy to pierwszych dwóch-które po prostu uwielbiam. 

"Dirt". Drugi krążek, to klasyk. Stoi dumnie obok takich dzieł jak "Ten", czy "Nevermind". Dla mnie-przewyższa oba, choć "Ten" tylko troszkę. To naprawdę świetny album, pełen klasyków rocka. Albo i metalu-bo Alicja nigdy nie wyrzekła się swoich metalowych korzeni. Każdy numer tutaj nadaje się na singiel, wokal jest świetny, teksty bardzo mroczne a riffy po prostu doskonałe. Nie ma tutaj problemu z "Facelift"-na prawie każdy numer zespół miał świetny pomysł. Jedne są spokojniejsze, drugie ostre jak brzytwa, jeszcze inne topią nas w smutku i zadumie. Moi faworyci to trzy ostatnie piosenki oraz "Dam that river" i "Rooster". "Would?" stało się ogromnym przebojem i było zawarte w soundtracku do filmu "Singles", który opisywał styl życia Grunge'owców. "Down in a hole" opowiada o nieudanej miłości, i serio, nie polecam słuchania tego ludziom świeżo po rozstaniu (a szczególnie akustycznej wersji) bo się jeszcze powiesicie. No i "Angry chair". Ja pierdzielę, ten numer to przerażacz. Jak dla mnie, to jest coś co powinno lecieć "w tle" kiedy idziemy ciemną ulicą, i nasz mózg zaczyna płatać nam figle. Każdy cień na ścianie wydłuża się i zaczyna przypominać upiora, a my, lecimy na złamanie karku, gdzieś gdzie jest jasno i względnie bezpiecznie. Niestety, ten album zwiastował to co miało się dziać dalej-coraz częstsze nawiązania do uzależnienia świadczą o tym, że Layne przestał traktować heroinę jako świetny odprężacz i wspomagacz twórczy. Stawała się ona dla niego powoli treścią życia. 

Następnie EP'ka "Jar of flies"-to jest dopiero akcja. Mieli kilka pomysłów, weszli do studia, nagrali kilka (genialnych) utworów w akustycznej stylistyce, gdzie elektryczne gitara jest jakby tłem. Zupełnie innaczej, coś spokojnego. Pierwotnie to miało nie być wydane-ale usiedli, sami wyprodukowali... I co? I pierwsza w historii EP'ka osiąga pierwsze miejsce na liście Billboard top 200. To dopiero była dla nich niespodzianka. Cały minialbum jest utrzymany w blues rock'owej konwencji, i naprawdę, chłopaki odnaleźli się w niej po prostu świetnie. Do tego-to pierwsze wydawnictwo, którym gości Mike Inez-gość grał już dla Ozzy'ego Osbourne'a (chyba jest nawet w wideoklipie do piosenki "Mama, I'm coming home" o ile dobrze rozpoznaję kręconą czarną czuprynę). Numery na niej są po prostu super, bardzo barwne i pomysłowe. Wykorzystano dużo nowych instrumentów, nie jest już tak topornie, ale raczej delikatnie i świeżo. Klimat z poprzednich płyt jest utrzymany, i po prostu mamy wrażenie, jakby grali swoje-ale zaprosili kilku nowych muzyków z różnymi instrumentami-i ktoś im odłączył prąd. 

Ostatni album nagrany z Layne'm to po prostu "Alice in Chains". Na okładce widzimy pieska-który ma trzy nogi. Brak czwartej, symbolizuje to, że wokalista zaczyna się coraz bardziej oddalać od reszty składu. Głównym kompozytorem był tutaj Jerry, a teksty, jak nietrudno się domyślić-oscylują wokół pogłębiającego się uzależnienia Layne'a od heroiny. Jest bardzo mrocznie i depresyjnie, riffy są chyba najostrzejsze ze wszystkich wcześniejszych płyt. Ciężko znaleźć faworyta-każdy utwór jest świetny. Zespół zrezygnował wtedy z trasy z wiadomego powodu. Można powiedzieć, że na ta płyta jest naturalną kontynuacją świetnego "Dirt". Jest utrzymana w podobnej stylistyce, nie jest to już "Facelift", grunge odcisnął swoje piętno na zespole, problemy narkotykowe dawały temat na piosenki. Robiło się coraz gorzej i gorzej. Mimo to-powtórzyła ona sukces "Jar of flies". Alicja w łańcuchach znów zdobyła podium na liście. Niestety, to był jeden z ostatnich gwoździ do ich trumny.

W 1996 roku, zespół wydaje nagranie z koncertu MTV Unplugged. Oglądałem cały na YT. Boże. To jest takie piękne-a zarazem tak smutne. Layne jest wychudzony, w niczym nie przypomina gościa z wideoklipu do np. "We die young". Nosi rękawiczki-żeby ukryć ślady po strzykawce. Gdzieś czytałem że wtedy nie miał już większości zębów-nie wiem czy to prawda. Ale kiedy usiedli razem, wśród świec, zagrali pierwsze dźwięki utworu "Nutshell"-wtedy wszystko znika. Jest tylko muzyka, i moc obu wokalistów. To zupełnie inne oblicze zespołu. I jeśli mam być szczery, to te akustyczne wersje, w większości przypadków podchodzą mi bardziej od oryginałów z albumów. Są jak nawiedzone. Mimo braków wzmacniaczy-mocniejsze w jakiś dziwny sposób. Dużo robi tu też element wizualny-oglądając ten koncert, widzimy, że Layne umiera. Widzimy jak Jerry co chwilę zerka na niego z przestrachem-a co jak za chwilę zemdleje? Po każdym utworze jednak uśmiecha się-udało się. Zagraliśmy kolejną piosenkę. Zagraliśmy ją świetnie. Jesteśmy najlepsi. 

Layne umiera w 2002 roku. W odosobnieniu. Mimo, że koledzy z zespołu wierzyli do końca, że jakoś się podniesie. Znaleziono jego ciało po dwóch tygodniach od zgonu. Było w takim stanie, że ledwo dało się je zidentyfikować. Dzień przed śmiercią, był u niego Mike Starr (pierwszy basista zespołu). Widział co się dzieje z kumplem-jednak ten, zabronił zadzwonienia po karetkę. Mike był ostatnim, który widział go żywego. W 2009 roku, Alice in Chains, wraz z nowym wokalistą William'em DuVall'em wydają krążek "Black Gives Way to Blue". Ku czci Layne'a. Mocny, głośny, melodyjny. Melancholijny, w większości smutny, momentami tętniący energią. Przypominają nam, za co pokochaliśmy grunge. 

Uwielbiam ten zespół. Jest (przynajmniej dla mnie) definicją tego, czym była muzyka ze Seattle, z lat 90'. Piosenki są bardzo depresyjne i jak to zauważył mój kolega "Są naprawdę genialne, ale nie słuchaj ich za dużo-bo jeszcze skoczysz z dachu albo się powiesisz czy coś". Koniec zespołu i jego odrodzenie również wpasowuje się w tą estetykę. Nie jak Nirvana, która osiągnęła przeogromny sukces komercyjny (mimo, iż Kurt tego nie chciał). Buddyjskie oczyszczenie pojawiło się jak piorun-zabłysnęło, po czym równie szybko zniknęło, pozostawiając po sobie grzmot (tak podobny do dźwięku wystrzału strzelby), który do dziś brzmi w naszych uszach. Z Alicją było inaczej. Budowali swoją legendę i niszczeli powoli, ale metodycznie, po to, żeby usunąć się w cień. Żeby żałować. I powstać-po to aby znów opłakać zmarłego. W tym co piszę jest dużo patosu, wiem o tym. Wiem też, że w świecie szołbiznesu chodzi o kasę. I tylko o nią. Ale gdzieś w środku, wolę sobie pomyśleć, że więzy przyjaźni, talent i chęć tworzenia były akurat w tym przypadku dużo ważniejsze.

Tu macie link to całego koncertu Unplugged.

P.S. Nie pisałem o EP'kach "Sap" i "We die young"-bo ich po prostu nie mam i nie przesłuchałem. Ale wierzę, że też są świetne. Polecam każde wydawnictwo Alice in Chains. Naprawdę warto.

2 komentarze:

  1. Kiedy więcej wpisów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, przepraszam za przerwę-ale wolę napisać coś jak mam wenę a nie spamować materiałem. Postaram się na dniach wrzucić coś fajnego :)

      Usuń