Spojrzenie na różniste rozmaitości, trzymając się zasady aurea mediocritas

sobota, 8 września 2012

MCMXC a.D.

Michael Cretu. Rumuński muzyk, mieszkający w Niemczech. Ktoś kojarzy? Nie? Hmm, może inaczej-a tytuł posta nic wam nie mówi? Też nie? No dobra, próbujmy dalej. Artysta ten, jest Dj-em, znanym również pod pseudonimem Curly M.C. Myślę że nie pomagam... No dobra, koniec zabawy. Enigma. NIE, NIE CHODZI MI O MASZYNĘ SZYFRUJĄCĄ.



Enigma.

Tytuł posta to "rok pański 1990", zapisany w zdechłym od jakiegoś czasu języku łacińskim. Rok przed moim urodzeniem, Michael Cretu, pod szyldem "Enigma" wydał album o tym tytule. Który osiągnął niebywały sukces zarówno artystyczny jak i komercyjny. Myślę, że sam Dj takiego debiutu swojego  projektu się nie spodziewał. Do dziś, album sprzedał się w ilości około 20 milionów egzemplarzy. Nieźle.

O co właściwie chodzi? Mamy sobie pudełeczko na CD (obracam je w rękach w tym momencie). Na okładce-cień zakapturzonej postaci, otoczonej świetlistą poświatą. Stoi na wzgórzu, poniżej-lekko przekrzywiony krzyż. Zapowiada się nieźle. Otwieram pudełko. Stylowa czerń. Motyw krzyża jest wszechobecny. W książeczce, kilka cytatów. "Ścieżka ekscesów, wiedzie do wieży mądrości" W. Blake. Następnie słowa Freuda, o przyjemności zaspokajania zwierzęcych żądz, oddzielając się od ego i nawyków. A następnie pewien egzorcysta: "Jeśli wierzysz w światłość-to z powodu ciemności. Jeśli w szczęście-to z powodu nieszczęść. Jeśli wierzysz w Boga-musisz też wierzyć w diabła". Mocne. Jestem ostro zaintrygowany, mimo, że JESZCZE NIE WŁOŻYŁEM PŁYTY DO NAPĘDU. Świetne zagranie, człowiek od razu ma ciary, i nie wie czego oczekiwać.

Wkładam płytę, podłączam słuchawki, i.... odpływam. Cisza, spokój, ambientowe dźwięki, echa, kobiecy szept, namawiający mnie do zamknięcia oczu i wstąpienia do świata muzyki. Turn off the light, take a deep breath and relax. Stosuję się do prośby, i daję się ponieść.

Po wstępie, mamy dokładnie 6 utwórów. Niektóre z nich są długie-kilkuczęściowe. Całość jest utrzymana w ambientowym stylu, gdzie różne instrumenty (często orientalne) łączą się z chorałem gregoriańskim, i etnicznym śpiewem. Nagrania są zmasterowane bardzo delikatnie i lekko, nie ma tam nigdzie ostrych zgrzytów, mocno przesterowanych gitar, niepotrzebnego hałasu. Tempa są wolne, i relaksujące, a sekcja rytmiczna bardzo oszczędna, i "nie rzuca się bardzo w uszy". Można powiedzieć, że jest to idealna muzyka relaksacyjna, niosąca w sobie jednak jakiś niepokój i trudną do uchwycenia tajemnicę.

Tematem przewodnim płyty (co można już odczytać z okładki i cytatów), jest seksualność i religia (a nawet pewien konflikt między nimi). Walka o możliwość realizacji swoich skrytych fantazji, bez ataków z żadnej strony. Schowanie swojej intymności tylko dla siebie, i szukanie przeświadczenia, że to co inne, nie musi być gorsze. Widać, że Michael Cretu mocno inspirował się Freudem, a także pracami markiza De Sade (gościa od którego nazwiska wziął się termin "sadyzm") w trakcie szukania motywów i pomysłów. Wystarczy posłuchać trzyczęściowego utworu "Principles of Lust". Pierwszy jego element składowy to, ograny przez nasze rodzime radia do granic, utwór Sadeness (powinno być sadness-ale jest to już ukłon w stronę markiza/sadysty). Chorały gregoriańskie mają tam swoje miejsce-ale pojawia się też kobiecy szept, z początku cichy, jednak coraz bardziej rozogniony w miarę progresu piosenki. Wyciszenie, zmiana klimatu, westchienia i szybki, rozerotyzowany oddech. Pożądanie i namiętność, tło jest zupełnie inne niż jeszcze pół minuty temu, i w niczym nie przypomina religijnie nacechowanego wcześniejszego motywu. Kobieta która śpiewa (a raczej szeptem melorecytuje tekst), jest jak sukkub, który odwiedził czyjąś sypialnię. Kusi, i ciągnie nas w zakazane rejony. Jeśli miałbym wizualizować to co w tym momencie słyszę-byłaby to osiemnastowieczna kurtyzana, siedząca na łóżku w rokokowym pokoju. W pięknej, choć odsłaniającej dużo za dużo sukni. Wyciszenie i powrót... na nowo motyw z pierwszej części prawie 12-minutowego utworu. Grany jednak na fortepianie, ostrożniej. Inna stylistyka-płynnie przechodząca w powtórzenie tego co słyszeliśmy na początku "Principles of Lust". Coraz ciszej, coraz dalej....

Gdyby na tej płycie znajdował się tylko "Principles of Lust"-i tak dałbym za nią pełną cenę. Jest tak dobry. Skupiłem się w większości na nim, ale myślę że jest tego wart. Następnie mamy "Callas went away"-kolejną ucztę dla ucha, z wmontowanym śpiewem owej artystki operowej. Motywy zaczerpnięte wydają się być raczej z tego dalszego wschodu. Delikatny i cichy, kobiecy śpiew ma tu także swoje miejsce. Następna piosenka to również wielki hit: "Mea Culpa". Tempo już dużo szybsze. Kobieta i mężczyzna. Francuski i angielski. Flet i chorał gregoriański. Intrygujące, pełne niepokoju. Wdech, wydech, wdech, wydech. Erotyzm, i religia. Grzech i spowiedź. Dźwięk gitary, delikatny, niosący echo. No coś niesamowitego. "The voice & the snake" ciężko mi zakwalifikować, to krótka piosenka, będąca raczej wstępem do "Knocking on forbidden doors" (co za tytuły!). Całość utrzymana jest w stylistyce pasującej do przyjętej konwencji, jednak pojawia się tam też metaliczny, sztuczny dźwięk, który o dziwo-dobrze pasuje. Damski wokal, mieszający się z fletem i gitarą. Michael Cretu pokazał na tej płycie, że jest mistrzem budowania nastroju. Pomimo oszczędnego używania sampli, i pewnego minimalizmu. A może właśnie dzięki temu? No i końcówka: "Back to the rivers of belief". Delikatne dźwięki, echo, powolne tempo. Mnisi i mniszki, ich śpiew. Ten utwór to brama do innego świata. Dźwięki jakiegoś rytuału, który przeniesie nas gdzieś daleko. Potem dobrze rozpoznawalna praca sekcji rytmicznej i flet, grający bardzo podobny motyw, do tego znanego z Sadeness. Męski głos, śpiewający "... take me back to the rivers of belief...". Z idealną dawką ekspresji. Głos rogu. Wyciszenie...

Koniec.

Jak można wytłumaczyć tak wielki sukces tego albumu? Myślę, że przede wszystkim pomysłem. Genialnym pomysłem, który kiedyś (chorał gregoriański/szepty/sample jak z muzyki klubowej) był rewolucją. Dziś jest powszechnie stosowany, jednak w roku 1990 to było COŚ. Do tego, Cretu miał sporego farta. To był koniec tysiąclecia, czas, który miał przynieść wielkie przemiany, coś innego, nowego. Nie wiadomo czy lepszego. Ludzie byli bardzo wyspinani, krążyły pogłoski o końcu świata, a new age'owcy trąbili o przejściu w erę wodnika. Czy coś się stało? Nie. No dobra, był zamach na WTC, rozpoczęła się paranoja, i szeroko rozumiana wojna z terrorem (która jak dla mnie jest tylko pretekstem do zajmowania kolejnych państw dla ropy naftowej ale...to temat na inne rozważania). Tak czy inaczej, wszechobecna aura niepokoju, męczyła każdego w mniejszym lub większym stopniu. I nagle pojawił się ten album. Zawierający w sobie (dzięki wspaniałym dźwiękom) wszystkie te niepokoje, wątpliwości, ukryte pragnienia, i jakiś cichy bunt. Ktoś nawet podpiął Enigmę pod grupy wykonujące muzykę new age-cokolwiek to znaczy. Jedno jest pewne, był to produkt rewolucyjny jak na tamte czasy-i pomimo ogrania kilku melodii w radiu wcale się nie zestarzał. Do dziś lubię puścić sobie pod koniec męczącego dnia tą płytę, żeby w półmroku, usiąść, zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech, zrelaksować się... i wejść do świata Enigmy. Tak przyjemnie zagadkowego i nastrojowego.

P.S. Myślę, że radio zrobiło straszną krzywdę temu albumowi. Bo każdy zna ten jeden czy dwa utwory ("Sadeness" i "Mea Culpa"). A one naprawdę wiele tracą, gdy nie słuchamy ich jednym ciągiem razem z całym albumem, w odpowiednim nastroju i miejscu. To zdecydowanie nie jest muzyka do "puszczenia sobie w tle".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz