Spojrzenie na różniste rozmaitości, trzymając się zasady aurea mediocritas

czwartek, 20 września 2012

"Zmiłuj się wreszcie! Czyż nie ma już miejsca dla mej pokuty i dla wybaczenia?"

Z twórczością Davida Finchera nie miałem styczności bardzo długo. W sumie prawie do dziś. Dlaczego prawie? Bo pamiętam, że jako dzieciak, przez przypadek włączyłem sobie "Obcego 3". Szedł zdaje się na polsacie. Po kilku scenach rodzice kazali zmienić kanał. Potem w liceum wszyscy zachwycali się "Podziemnym kręgiem". Ale jakoś nie znalazłem motywacji aby obejrzeć (mimo tego, że bardzo lubię warsztat Edwarda Nortona). Potem był ten, eee... przypadek Buttona? Czytałem recenzje, były bardzo mieszane, z zaznaczeniem tego, że film jest po prostu ładny. I nic więcej. Co do "Social Network" i "Dziewczyny z tatuażem" się nie wypowiadam-też nie widziałem. Podobno fajne obrazy, ale nie mam w zwyczaju ściągać ich nielegalnie z internetu. A dobre kino zasługuje (przynajmniej według mnie) na sobotni wieczór, przytłumione światło, domowe zacisze, wygodną kanapę, i trochę skupienia. A nie hordę dusz, wcinającą popcorn, komentującą na głos to co widzą albo obściskującą się gdzieś w odleglejszych rzędach.



Siedem.

Przed chwilą skończyłem oglądać. I jestem poruszony. Bardzo. To jest świetny film. Ma jakieś drobne wady, potknięcia, ale o tym potem. O co właściwie chodzi? Jest sobie Morgan Freeman (uwielbiam tego gościa, pozwólcie, że nie będę używał ich filmowych alter ego, ale pozostanę przy prawdziwych mianach) - stary wyga, detektyw, który stracił już trochę ducha do brudnej roboty. Przechodząc na emeryturę, poznaje młodego Brada Pitta, który dostał przydział razem z nim. Są jak ogień i woda, dwa zupełnie inne charaktery. Z początku ciężko im się ze sobą dogadać-ale wszystko zmienia się za sprawą morderstwa. Nie byle jakiego. Takiego, które wróży jakąś katastrofę. I tu zaczynają się schody, bo złoczyńca jest diabelnie inteligentny, i metodycznie wykonuje powierzone samemu sobie cele. Zawsze jest dwa kroki przed policją, i bawi się z nimi w kotka i myszkę. Wmontowując w to chory, religijny motyw siedmiu grzechów głównych, który.... ale dość o tym. Nie będę zdradzał fabuły, bo może ktoś, tak jak ja do tej pory, jeszcze tego filmu nie widział.

Jakiekolwiek miałem wątpliwości co do talentu pana Finchera-ten film je rozwiał. Klimat i miód leją się z ekranu jak deszczówka-której zresztą pełen jest obraz chmurnego miasta grzechu. W, którym szaleje świr, mający się za anioła śmierci. Cały czas towarzyszy nam uczucie zimnego niepokoju, który powoduje gęsią skórkę. Wszechobecny deszcz jest depresyjny-jak myśli Freemana, który nie jest w stanie usnąć bez tykania metronomu. Co do tego pana-aktorstwo świetne jak zwykle. Co ciekawe-jego towarzysz, Brad jest również postacią z krwi i kości i jeśli nie dorównuje-to na pewno chociaż dotrzymuje kroku swojemu koledze z planu. Obydwoje reprezentują zupełnie inne podejście. Jeden jest spokojny, drugi impulsywny. I oboje czasem muszą przyznać rację drugiej stronie. Mentor również przyjmuje lekcje od ucznia-co mi się bardzo podoba. Oboje również nie stronią od "naginania" prawa-jednak w słusznej sprawie, i przy dużej pewności swego, więc im to wybaczamy. Im bardziej fabuła posuwa się do przodu, tym lepiej się identyfikujemy z głównymi bohaterami a kwas jaki miał między nimi miejsce, zaczyna zanikać. Zaczynają się dobrze uzupełniać, a Freeman rezygnuje z wcześniejszego odejścia na emeryturę. Aby pomóc młodemu koledze, no i jeszcze raz poczuć ten dreszczyk, którego już tak dawno nie doświadczył. Wszystko dzięki Pittowi, który iskrzy emocją i zapałem, który Morgan utracił gdzieś po wyboistej drodze kariery. Para protagonistów jak dla mnie świetnie odnalazła się w powierzonych im rolach. Przyjemnie się to ogląda, chociaż to chyba złe określenie jeśli chodzi o trzymający w napięciu thriller. Jeśli chodzi o aktorów drugoplanowych- Gwyneth Paltrow nie miała dużo do zagrania, ale jest wiarygodna i to w zupełności wystarcza. Mimo, iż jej wątek jest bardzo ważny w filmie. Kevin Spacey grający "Johna Anonima" ma chyba jeszcze mniej czasu niż Paltrow-ale jego kreacja sprawia, że włosy stają dęba. Serio, to jak on zagrał tego psychola jest mistrzowskie. Jest spokojny i opanowany, przerażająco metodyczny. Do tego bardzo inteligentny, oczytany, ma doskonały plan. A co najlepsze-jego kwestie są tak dobrze napisane, że jest nas w stanie przekonać do swoich racji. A już na pewno Brada Pitta, który wciągnięty w dyskusję z nim-kapituluje, wyprowadzony z równowagi, spokojem, powagą i (na swój chory sposób) trafnością argumentów psychopaty. John Anonim, po obejrzeniu tego filmu, zajmie wysokie miejsce w waszych prywatnych listach najgorszych zwyrodnialców.

Film jest dobrze wyważony, tempo idealne. I mimo, że trwa dobre 2 godziny-wcale się tego nie odczuwa. Mogłby być nawet dłuższy-nie obraziłbym się jakby Fincher dorzucił jeszcze nawet 45 minut. Serio, to się tak dobrze ogląda. Pomysł (genialnego seryjnego zabójcy), mimo, że nie jest niczym nowym-przy tak doskonałym scenariuszu i motywie przewodnim sprawdza się aż za dobrze. Całość robi się coraz to bardziej mistyczna, w miarę odnajdywania kolejnych dowodów, i szukania poszlak. Widać od razu, co może zrobić źle zinterpretowana religia z głową szaleńca. Napięcie nigdy nie spada poniżej pewnego poziomu, i przez cały czas trwania dzieła, czujemy jeśli nie strach-to na pewno ekscytację. Nawet sceny spokojne, takie jak kolacja u małżeństwa Millsów (Brad Pitt i Gwyneth Paltrow), na którą zaproszony został Freeman-wydają się być potrzebne. Przyjemnie zwalniają tempo, po to aby w następnej scenie film mógł dołożyć nam takiego strzała, że nie możemy się pozbierać. To się nazywa mistrzostwo suspensu. Poza tym warto odnotować, że nie jest to rzecz dla dzieci. Serio, teraz jest masa filmów, w których krew leje się hektolitrami, i nikogo to nie gorszy. Czasami to nawet śmieszne. Przemoc pokazana w "Siedem", jest tak naturalistyczna, że momentami mnie to przerażało, a już trochę wiosenek mam na karku. Poza tym-dobrze działa tu wyobraźnia, dużą część okrucieństw i tortur zadanym ludziom sami sobie dopowiadamy (dzięki świetnej pracy kamery). Warto odnotować, że to jest rzecz z 1995 roku. Zastosowany makijaż, efekty i modyfikacje są zrobione w tak mistrzowski sposób, że chyba się nie zestarzeją. Ten film równie dobrze mógłby wejść do kin w tym roku-i nikt nie zauważyłby jakichkolwiek mankamentów jeśli chodzi o przesycone przemocą sceny. Widać, że Fincher się po prostu nie boi i ładuje takie zbliżenia i ujęcia, które na pewno wywołają chociaż grymas niesmaku. Kilka razy dosłownie podskoczyłem w fotelu oglądając ten film. Momentami robi się naprawdę strasznie. Swoje trzy grosze dorzuca do tego ścieżka dźwiękowa i muzyka. Jest z nami w większości scen i doskonale buduje napięcie. Może nie ma jakichś bardzo chwytliwych motywów-ale taki ambient, puszczony w tle, sprawia, że przebieramy nogami z ekscytacji. Przez cały czas trwania "Siedem", lekko masochistycznie (bo pełni napięcia i lepkiego strachu) zadajemy sobie w głowie jedno pytanie- "Co będzie dalej?!" Strzelanina jest tylko jedna-ale tak nakręcona, że zaciskamy pięści i obgryzamy paznokcie z nerwów. Dawno nie widziałem tak dobrego thrillera. No i ten zwrot akcji na końcu... Cóż, jest to jeden z tych twistów fabularnych, które po prostu przechodzą do historii kina. Opad szczęki i zbieranie zębów z podłogi gwarantowane.

Teraz pytanie-czy film w ogóle ma jakieś wady? Wcześniej już wspomniałem, że mógłby być dłuższy. Ale to chyba tylko kwestia gustu. Podobały my się sceny typowo "policyjne"-na komisariacie, na miejscach zdarzeń. Sekcja zwłok też zapadła mi w pamięć. Szkoda, że nie było więcej roboty ludzi z wydziału zabójstw. Brudnej i paskudnej, niszczącej prywatne życie. Fajnie by było też bardziej rozbudować motyw żony Brada Pitta, wprowadzić trochę więcej niepokoju do ich relacji. Wszystko to, nie zmienia jednak faktu, że jest to mocne kino. Świetnie nakręcone i zagrane. Brutalne i niepokojące. Po prostu- "to co tygrysy lubią najbardziej"-że posłużę się wyświechtanym cytatem. Ale myślę, że pasuje tu on jak ulał.

P.S. Film jest świetny, ale nie został doceniony przez krytykę. Kilka nominacji (w tym tylko jedna do oscara), 2 wygrane Saturny, i... złoty popcorn (?!). Nie można tego nazwać nawet lizakiem na otarcie łez-szczególnie jeśli chodzi o tak kultowe dzieło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz